Śnieżka czasem słoneczna

Prognoza pogody na sobotę była optymistyczna - ciepło i słonecznie. Faktycznie końcówka sierpnia była ogólnie upalna i zapowiadało się, że weekend będzie taki sam, także w Karkonoszach.
W wyścigu Rowerem na Śnieżkę, który odbywa się na przełomie sierpnia i września, jak dotychczas startowałam dwa razy - oba w ohydnej pogodzie. Jedyny raz przy pięknej pogodzie dotychczas to był Uphill Śnieżka (początek sierpnia).



Mimo pozytywnej prognozy oraz ciepłego poranka w dniu startu, pakuję do plecaka do wwiezienia na górę dodatkowe ciuchy - na wypadek gdyby na szczycie było zimno. Jadę do biura zawodów dość wcześnie, dzięki czemu nie stoję w kolejce. Odbieram pakiet startowy, zdaję plecak do samochodu. Wracam do domu i mam czas jeszcze na ponicnierobienie - ale to bez sensu. Zawsze kiedy czekam na start zbyt długo, stresuję się bardziej. Mimo to, zbieram się na start honorowy jakoś późno - w dodatku okazuje się, że nie wzięłam z biura agrafek do przypięcia numeru więc na miejscu jeszcze zgłaszam się po agrafki. A tu zonk - numer ma być na kierownicy i nie agrafki są mi potrzebne a zipy. Gdy przypinam numer to zawodnicy już jadą pod Bachusa. Spieszę się więc nie udaje mi się pozapinać zipów za pierwszym razem. W efekcie muszę gonić wszystkich - darmowa nieplanowana rozgrzewka ;)

W efekcie do startu ustawiam się gdzieś na końcu. Jest ciepło, słońce zaczyna przygrzewać i zapowiada się, że będzie upalny dzień. Cieszę się z tego, mając w pamięci dwie ostatnie edycje...

fot. Rafał Kutkowski (to i dalsze zdjęcia)

Plan na dziś jest taki, żeby wjechać. W sensie nie zsiąść z roweru tylko wjechać całość bez zatrzymywania się na tej samej konfiguracji napędu co w zeszłym roku i na nieco wyższej wadze własnej (tak, niestety, moja waga ciągle idzie w górę i jakoś nie mogę sobie z tym poradzić). Czas jest drugorzędny choć fajnie byłoby nie być wolniejszą niż ostatnio...

Zaczynam spokojnie, jadę własnym tempem, nie patrzę na licznik. Jadę pewnie na lżejszym przełożeniu niż bym mogła ale skoro postanowiłam "wjechać" to muszę chyba trochę przyhamować moje zapędy do zamęczenia się zaraz po starcie, żeby mieć z czego ciągnąć na stromszych i trudniejszych odcinkach.

Nie patrzę też czy ktoś mnie wyprzedza czy ja wyprzedzam, w sumie to skupiam się głównie na spokojnym i równym pedałowaniu. Nastrój mam dobry, pogoda jest piękna, będzie OK.


Nie wiem jaki czas mam przy Wangu, nie sprawdzam. Nie sprawdziłam wcześniej też jaki był mój czas tutaj na poprzednich edycjach - żeby nie kusiło mnie przyspieszyć. Jedzie mi się bardzo dobrze, równo, pilnuję tętna, żeby nie przeskoczyć za bardzo progu. Po drodze trochę gawędzę z innymi zawodnikami, choć chyba mniej niż na poprzednich wjazdach, jestem mocno skupiona na jeździe. Jednocześnie podziwiam niektórych, że mają jeszcze siłę mielić ozorem - być może mogliby zamiast tego jechać szybciej i mieć lepszy czas ;)

Mam kilka miejsc kryzysowych ale znam już tę trasę dość dobrze i wiem, że jestem w stanie przejechać wszystko, tylko trzeba przetrwać niektóre momenty, czasem przy totalnie piekących udach. Udaje mi się to. Odcinek za Strzechą Akademicką już nie wydaje mi się taki straszny jak wcześniej ale gdzieś z tyłu głowy mam świadomość, że najgorzej jest na końcu. 


Na kawałku zjazdu przy Domu Śląskim rozpędzam się do prawie 50 km/h ale jak zwykle tutaj trzeba uważać na pieszych. Jednak w tym roku jest jeszcze lepiej bo organizator postawił kilku "porządkowych", którzy uprzedzają i proszą turystów o zejście na bok. Dodatkowo jest fragment trasy oddzielony taśmą, gdzie piesi są po jednej stronie a rowerzyści po drugiej. Wydaje mi się, że tak też było już w zeszłym roku.

Tutaj nadchodzi moment największej próby. Od Domu Śląskiego ostatnie 2km chyba najtrudniejszy odcinek - dość stromy, z bardzo nierówną kostką i progami oraz - wisienka na torcie - ostatnie kilkaset metrów z największą stromichą tuż pod szczytem. Walczę ze sobą ale nie patrzę jak daleko jeszcze do mety, patrzę głównie pod koło, nie chcę wiedzieć. Nogi równo - jedna, druga, na przemian, raz, dwa, raz, dwa. Staram się równać oddech ale to nie proste kiedy się wypada z rytmu na nierównościach. Wreszcie dojeżdżam do przedostatniego ostrego zakrętu, tu jeszcze stromiej i jeszcze... ostatni zakręt, ścianka i META!


Na mecie ledwo zauważam, że ktoś mi zakłada na szyję medal, ledwo schodzę z roweru. Kładę się na kamieniach i leżę tak chyba z 10 minut, próbując dojść do siebie. Jest, udało się! Nieważne, że czas najgorszy w historii moich wjazdów, udało mi się pierwszy raz wjechać całkowicie bez zatrzymywania się.

I czwarte miejsce ;)


Relacje z poprzednich wjazdów:


Komentarze