Co takiego siedzi w głowie kolarza-amatora, że maksymalnie upadla się na trudnych trasach, czy to w MTB czy na szosie, podczas wyścigu klnie, płacze i zarzeka się, że nigdy więcej, a potem wraca w to samo miejsce, aby upodlić się ponownie, czasem jeszcze bardziej niż poprzednio - tak jak ma to miejsce np. w przypadku Tatra Road Race, którego trasy są z roku na rok coraz bardziej wymagające?
Co takiego w sobie mamy, że kochamy się męczyć, kochamy ból mięśni, palenie w płucach, kochamy gdy oczy szczypią od potu spływającego po twarzy i kochamy, gdy na mecie robi nam się niedobrze z wysiłku...? Kochamy gdy upał gotuje nam mózg albo gdy od wiatru, deszczu i zimna tężeją nam wszystkie stawy? Gdy na podjeździe ledwo przepychamy korby a na zjeździe ścinamy zakręty, czasem o włos unikając kraksy...?
Czy ktoś umie odpowiedzieć na to pytanie?
Ale ja też należę do tej grupy więc po zeszłorocznym, raczej nieudanym TRR, w tym roku oczywiście postanowiłam wyrównać rachunki. Widząc, jak z roku na rok wzrasta liczba kobiet startujących w tym wyścigu, nie zakładałam zajęcia żadnego konkretnego miejsca, jednak postawiłam sobie dwa cele na ten wyścig: po pierwsze - przejechanie wszystkiego w siodle (co nie udało mi się w zeszłym roku), a po drugie - dość ambitny czas, tj. 1:34 (zakładając ten czas nie wiedziałam jednak jeszcze tego, że trasa znów będzie trudniejsza).
Podobnie jak w zeszłym roku, powiązałam wyjazd na wyścig z urlopem, jednak tym razem przed wyścigiem nie jeździłam zbyt dużo po górach na rowerze. ICM codziennie straszył deszczem więc zamiast tego uprawiałam rodzinne wędrówki z mężem i Zającem po łatwych szlakach, wysłuchując ciągłego "ja chcę do domu", "nogi mnie bolą" oraz "kiedy wreszcie dojdziemy?". Ciekawym urozmaiceniem od tego repertuaru było "Aaaaa!!! Te rośliny mnie dotykają!!! Ja nie chcę, żeby one mnie dotykały!!!". Dodam, że w okolicy nie było Barszczu Sosnowskiego. Na marginesie muszę wspomnieć, że mam barszczową schizę i widzę Barszcz Sosnowskiego wszędzie, więc sfotografowałam kilka razy rośliny, które mogły być TYM barszczem i zgłosiłam je na https://barszcz.edu.pl/, jednak po powrocie z urlopu dostałam informację zwrotną, że to inne rośliny. W sumie dobrze, bo w jednym miejscu, na ciekawym szlaku z Gubałówki przez Butorowy w stronę Kir, było całe pole tych roślin i szłam drżąc ze strachu, żeby nigdzie nie dotknąć (sobą lub Zającem - mąż się chyba aż tak nie przejmował). A deszcz zmoczył nas tylko dwa razy przez cały pobyt (nie licząc mojego obowiązkowego zmoknięcia podczas wyścigu) - raz zostaliśmy mocno zlani na zaporze w Czorsztynie a drugi raz dosłownie koło domu - gdzie staliśmy 50m od wejścia i podziwialiśmy piękny wał szkwałowy, z którego deszcz spadł totalnie niespodziewanie i zanim dobiegliśmy do drzwi to już byliśmy cali mokrzy ;)
Ale chyba nieco zdryfowałam z tematu ;)
Noc przed wyścigiem była nienajlepsza. Bardzo się stresowałam i długo nie mogłam zasnąć, w nocy kilkukrotnie się budziłam, obudziłam się wcześnie i przywitał mnie deszcz. ICM zapowiadał, że ma przestać i że ma nie padać w trakcie wyścigu więc chociaż jego prognozy w ciągu ostatnich kilku dni totalnie się nie sprawdziły, nie przejęłam się tym deszczem jakoś bardzo. Zresztą faktycznie przestało padać za jakiś czas. Było pochmurnie i dość chłodno więc od razu założyłam rękawki i rękawiczki i po ogarnięciu się i śniadaniu ruszyłam na start.
W miasteczku startowym pod Hotelem Mercure było bardzo dużo ludzi, zresztą przyjechałam tuż przed startem długiego dystansu i zawodnicy już zaczęli się gromadzić w sektorze. Chciałam jeszcze skoczyć do biura zawodów bo wczoraj, gdy obierałam pakiet, zapomniałam wziąć agrafek do numeru. Przeciskając się do biura przez końcówkę sektora, natknęłam się na mojego trenera, Wojtka, z którym zamieniłam kilka słów. Poza Wojtkiem i Magdą "Żelazną Nogą" ;) której pomachałam tylko, nie wypatrzyłam nikogo znajomego. Potem, czekając na start, starałam się oczyścić głowę, jak zwykle próbowałam zagaić rozmowę z innymi osobami ale mam wrażenie, że jakoś te rozmowy się nie kleiły. Wyszło słońce i zrobiło się gorąco więc po lekkim wahaniu schowałam rękawki do kieszonki ale zostałam w rękawiczkach. Jak się później okazało - to była dobra decyzja.
Start już dobrze znany, jak zwykle raczej spokojnie, choć - o dziwo - po raz pierwszy "peleton" mi tak bardzo nie ucieka od razu. Nie wykluczam jednak, że na ul. Nędzy-Kubińca jedzie przed nami pilot (nie wiem tego). Jadę zatem w grupie, momentami komuś na kole, tempo jest obiecujące na tym pierwszym lekkim podjeździe. Potem skręt w mój senny koszmar czyli Salamandrę. Skupiam się żeby jechać równo i regulować oddech. To niecałe dwa kilometry z nachyleniem średnio 10%. Są tu "momenty", gdzie nachylenie dochodzi do 21% ale są też wypłaszczenia, na których można odetchnąć. Pod względem długości i trudności to chyba najgorszy podjazd na moim dystansie. Mijam tu naprawdę dużo osób, w tym kilka które już schodzą z roweru.
fot. Barbara Dominiak
Od szczytu chwila oddechu od wysiłku ale dla odmiany pełne skupienie. Teraz spory kawał zjazdu, ze 13 km, z małym "hopkiem" po drodze. Tutaj jadę nieco bardziej zachowawczo niż w poprzednich latach, bo po rekonesansie sprzed kilku dni wiem, że część zjazdu jest strasznie dziurawa. Pogoda jest dobra, trochę chmur, czasem wychodzi słońce. Nie ma upału ale w rękawkach byłoby mi gorąco, cieszę się, że je zdjęłam. Na zjeździe też nie marznę. Idealna temperatura do wyścigu.
Po tym odpoczynku zaczynają się dalsze soczystości - podjazd Ratułów - Czerwienne - Bachledówka. Około 8,5 kilometra. W pierwszej części nachylenie może niezbyt duże ale po Salamandrze już daje się nieco we znaki. Jadę tutaj jednak znacznie szybciej i bardziej rześko niż w zeszłych latach. Za Czerwiennem Bachledówka wyskakuje na mnie nieco znienacka i podjeżdżam ją prawie z rozpędu ;) O ile można mówić o rozpędzie, kiedy się leży na kierownicy próbując docisnąć przednie uciekające koło do podłoża...).
Za Bachledówką, na bufecie, wymieniam pusty bidon na duży, pełny izotonika. Potem dosłownie minuta odpoczynku na zjeździe i znów pod górę - teraz nieco bardziej interwałowo. Podjazdy i zjazdy krótsze i częstsze. Wjazd na Bustryk, zjazd na Nowe Bystre aby zaraz znów piąć się w górę.
fot. Wiktor Bubniak
Na kolejnym, szybkim zjeździe przednie koło podskakuje mi nagle, słyszę donośne BUM! a potem bardzo przykre "psss...". Szutrowy kamyk z ostrymi krawędziami spłatał mi psikusa. Dobrze, że nie zaliczyłam gleby przy tej okazji. Około 8 minut schodzi się na wymianie dętki. Tutaj wypada mi podziękować pewnemu panu, który zatrzymał się żeby mi pomóc. Ja sama potrafię to co prawda zrobić ale zeszłoby mi się na pewno o kilka minut dłużej.
A potem dalszy ciąg zjazdu, zakończonego dość rzeźnickim podjazdem na Ostrysz. Ten podjazd ma dwie brzydkie cechy. Pierwsza to to, że zbliżając się do niego z boku, widzisz go w całej okazałości, wije się niczym pyton z Gassów bardzo daleko pod górę. Druga to to, że asfalt na nim pamięta chyba jeszcze egipskich faraonów. Poza tym jest wąsko i "trzymająco". Średnie nachylenie 9% i 1,5km, czyli w sumie podobny jest do Salamandry. W końcówce trochę bardziej stromieje, co jeszcze utrudnia dojechanie do szczytu. Choć nieco krótszy i mniej stromy, to w drugiej połowie dystansu stanowi niezłe wyzwanie, głównie dla głowy. W zeszłym roku tutaj nie dałam rady podjechać ale mam silne postanowienie, że tym razem wyrównam tutaj rachunki.
Wpatrzona w asfalt, żeby nie widzieć, jak bardzo jeszcze daleko mam do końca - no i żeby nie rymsnąć na jakiejś dziurze, mielę w żółwim tempie, ale mielę. Uda pieką, jak nigdy, ręce ledwo trzymają kierownicę, ale mielę. Mielę też w ustach przekleństwa, jak zwykle - zastanawiam się, po co właściwie ja to robię.
Po kilku minutach męki, widzę napis na asfalcie:
"KIM JESTEM..."
i za chwilę jeszcze:
"CO TU ROBIĘ...?"
Tak... to chyba kwintesencja tego, o czym właśnie myślę. Parskam śmiechem i odważam się zerknąć przed siebie, uf - już niedaleko ;) Udaje się! Dotarłam do końca! :)
Reszta to już pestka, zjazd do Dzianisza, gdzie trzaskam jakiś swój rekord zjazdu a potem ostatni podjazd, który znam "jak zły szeląg". 5,5 kilometra do Butorowego Wierchu, coś koło 25 minut w miarę równego nachylenia, bez mąk piekielnych.
Jadę ten podjazd w sumie całkiem żwawo (porównując do siebie z zeszłego roku). I kiedy już świta mi, że może w tym roku uda się przejechać cały wyścig po suchym, to nieeeeee, nie ma tak dobrze, Butorowy Wierch musi powiedzieć swoje ostatnie słowo. Przecież nie może być tak, żebym nie zmokła podczas TRR, nie ma opcji.
Tuż za Dzianiszem spada dość mocny deszcz. Wszystko zaraz robi się mokre, woda spływa mi po nosie, w butach chlupie... Robi się sporo chłodniej. Na szczęście jadę pod górę więc nie jest mi zimno - chociaż taki deszczyk skutecznie wychładza kolana i jedzie się zdecydowanie gorzej. Mimo to deptam mocno, staram się nadrobić minuty stracone na zmianie kapcia - tym bardziej, że na zjeździe z Butorowego po mokrym na pewno nie poszarżuję.
Wreszcie szczyt, teraz już w dół prawie do samej mety. Na Salamandrze jadę zachowawczo. Za mną samochód - chyba kierowca boi się mnie wyprzedzić i słusznie, bo ja a to puszczam hamulce, a to łapię za nie znów - oby tylko nie wylecieć z drogi. Dość długo za mną jedzie, wreszcie wyprzedza mnie na wypłaszczeniu. Dalej w dół i w końcu skręt na Nędzy-Kubińca. Tu policja czy też straż - nie wiem - zatrzymuje samochody jadące tą ulicą, aby kolarze mogli przejechać. Jednak na samej ulicy ruch jak na Marszałkowskiej - samochody jeden za drugi w obie strony, na przeciwległym pasie prawie że korek. Ja jadę za SUVem, który generuje mi tunel aerodynamiczny więc mogłabym jechać szybciej niż ten samochód - jednak przy wystawieniu zza niego "dzioba" okazuje się, że nie dam rady go wyprzedzić bo bez tego tunelu już nie jest tak różowo. Jadę więc tę końcówkę prawie na jego zderzaku modląc się, żeby nie hamował bo na mokrym asfalcie to moje hamulce nie zadziałają i wbiję mu się w kufer, jak nic. Wreszcie chyba udaje mi się go wyprzedzić i końcówkę mogę już jechać we własnym tempie. Zakręt do Mercure. Tu znów samochody z przeciwnej strony zatrzymane. Wjazd lekko pod górkę, jak zwykle brakuje mi tu trochę pary na tę ostatnią hopkę... i wreszcie meta!
Zatrzymuje się tuż za nią - robi mi się niedobrze, chyba się wyjechałam... ;) Ale to dobrze, znaczy - dałam z siebie wszystko. Jest zimno, deszcz przestał padać nawet nie wiem kiedy, ale jestem cała mokra. Rękawiczki wyżymam. Dziwna sprawa - rękawki, które miałam w tylnej kieszonce - są suche - mimo wody lecącej z tylnego koła. Zakładam je i nie czekam na nic ani na nikogo, nawet na smsowy wynik - wysyłam tylko mężowi smsa "zrób herbaty" i zapitalam do domu, po drodze szczękając z zimna zębami na zjeździe.
Pierwotnie po "ogarnięciu się" zamierzałam wrócić do miasteczka startowego, poszukać znajomych, wziąć udział w tomboli ale jestem tak wykończona, że kompletnie nie mam ochoty nigdzie się ruszać. Resztę dnia spędzam w domu z przerwą na obiad w pobliskiej restauracji.
A wynik? No cóż, zakładanego czasu nie pobiłam ale i tak jestem zadowolona. 02:47:56 - jeśli odliczyć dętkę to byłoby gdzieś około 2:40. To jest co prawda o 6 minut więcej niż zakładałam ale za to o około 12 minut lepiej niż w zeszłym roku więc zasadniczy cel został osiągnięty. Jechało mi się bardzo dobrze (oczywiście o ile mianem "dobrze" można określić zapiek na Salamandrze, Bachledówce i Ostryszu), pojechałam na maksa - więcej chyba bym z siebie nie wykrzesała, no... może na zjazdach - bo na zjazdach raczej w tym roku wielu PR-ów nie było ;) Wszystko w siodle, a na Stravie żółto od PR-ów na podjazdach, z czego jestem bardzo dumna - chyba bardziej dumna z tego niż z czasu całokształtu ;)
Kocham ten wyścig i choć bezpośrednio po nim zarzekałam się, że już nie będę w nim startować - głównie z powodu niebezpiecznego ostatniego odcinka - to chyba już mi przeszło i znów zastanawiam się nad wystartowaniem także w przyszłym roku... ;)
Jadę ten podjazd w sumie całkiem żwawo (porównując do siebie z zeszłego roku). I kiedy już świta mi, że może w tym roku uda się przejechać cały wyścig po suchym, to nieeeeee, nie ma tak dobrze, Butorowy Wierch musi powiedzieć swoje ostatnie słowo. Przecież nie może być tak, żebym nie zmokła podczas TRR, nie ma opcji.
fot. Barbara Dominiak
Tuż za Dzianiszem spada dość mocny deszcz. Wszystko zaraz robi się mokre, woda spływa mi po nosie, w butach chlupie... Robi się sporo chłodniej. Na szczęście jadę pod górę więc nie jest mi zimno - chociaż taki deszczyk skutecznie wychładza kolana i jedzie się zdecydowanie gorzej. Mimo to deptam mocno, staram się nadrobić minuty stracone na zmianie kapcia - tym bardziej, że na zjeździe z Butorowego po mokrym na pewno nie poszarżuję.
Wreszcie szczyt, teraz już w dół prawie do samej mety. Na Salamandrze jadę zachowawczo. Za mną samochód - chyba kierowca boi się mnie wyprzedzić i słusznie, bo ja a to puszczam hamulce, a to łapię za nie znów - oby tylko nie wylecieć z drogi. Dość długo za mną jedzie, wreszcie wyprzedza mnie na wypłaszczeniu. Dalej w dół i w końcu skręt na Nędzy-Kubińca. Tu policja czy też straż - nie wiem - zatrzymuje samochody jadące tą ulicą, aby kolarze mogli przejechać. Jednak na samej ulicy ruch jak na Marszałkowskiej - samochody jeden za drugi w obie strony, na przeciwległym pasie prawie że korek. Ja jadę za SUVem, który generuje mi tunel aerodynamiczny więc mogłabym jechać szybciej niż ten samochód - jednak przy wystawieniu zza niego "dzioba" okazuje się, że nie dam rady go wyprzedzić bo bez tego tunelu już nie jest tak różowo. Jadę więc tę końcówkę prawie na jego zderzaku modląc się, żeby nie hamował bo na mokrym asfalcie to moje hamulce nie zadziałają i wbiję mu się w kufer, jak nic. Wreszcie chyba udaje mi się go wyprzedzić i końcówkę mogę już jechać we własnym tempie. Zakręt do Mercure. Tu znów samochody z przeciwnej strony zatrzymane. Wjazd lekko pod górkę, jak zwykle brakuje mi tu trochę pary na tę ostatnią hopkę... i wreszcie meta!
Zatrzymuje się tuż za nią - robi mi się niedobrze, chyba się wyjechałam... ;) Ale to dobrze, znaczy - dałam z siebie wszystko. Jest zimno, deszcz przestał padać nawet nie wiem kiedy, ale jestem cała mokra. Rękawiczki wyżymam. Dziwna sprawa - rękawki, które miałam w tylnej kieszonce - są suche - mimo wody lecącej z tylnego koła. Zakładam je i nie czekam na nic ani na nikogo, nawet na smsowy wynik - wysyłam tylko mężowi smsa "zrób herbaty" i zapitalam do domu, po drodze szczękając z zimna zębami na zjeździe.
fot. Wiktor Bubniak
Pierwotnie po "ogarnięciu się" zamierzałam wrócić do miasteczka startowego, poszukać znajomych, wziąć udział w tomboli ale jestem tak wykończona, że kompletnie nie mam ochoty nigdzie się ruszać. Resztę dnia spędzam w domu z przerwą na obiad w pobliskiej restauracji.
A wynik? No cóż, zakładanego czasu nie pobiłam ale i tak jestem zadowolona. 02:47:56 - jeśli odliczyć dętkę to byłoby gdzieś około 2:40. To jest co prawda o 6 minut więcej niż zakładałam ale za to o około 12 minut lepiej niż w zeszłym roku więc zasadniczy cel został osiągnięty. Jechało mi się bardzo dobrze (oczywiście o ile mianem "dobrze" można określić zapiek na Salamandrze, Bachledówce i Ostryszu), pojechałam na maksa - więcej chyba bym z siebie nie wykrzesała, no... może na zjazdach - bo na zjazdach raczej w tym roku wielu PR-ów nie było ;) Wszystko w siodle, a na Stravie żółto od PR-ów na podjazdach, z czego jestem bardzo dumna - chyba bardziej dumna z tego niż z czasu całokształtu ;)
Kocham ten wyścig i choć bezpośrednio po nim zarzekałam się, że już nie będę w nim startować - głównie z powodu niebezpiecznego ostatniego odcinka - to chyba już mi przeszło i znów zastanawiam się nad wystartowaniem także w przyszłym roku... ;)
Komentarze
Prześlij komentarz