Lubelska Vuelta - było fajnie ale nie będę tego powtarzać ;)

Lubelska Vuelta, kolejny wyścig, który z mojej perspektywy był nieco "od czapy". Po co właściwie ja się na niego zapisałam...? Znów, wyścigi ze startu wspólnego na szosie, po totalnie płaskim terenie, w dodatku dwa pod rząd. Do tego dwie czasówki. Czyli cztery etapy, z czego dwa upchnięte pierwszego dnia (krótka czasówka rano + długi wyścig ze startu wspólnego po południu). Totalnie nie moja bajka (pomijając czasówki, których kilka już przejechałam z niezłymi wynikami, choć były to naprawdę mocno ogórkowe ogórki).

Mając w pamięci całkiem na świeżo szosowy Puchar Sienkiewicza, miałam wątpliwości, czy dam radę przejechać całą tę etapówkę. Ponieważ wyścig zamierzałam opłacić dopiero na miejscu, jeszcze kilka dni przed startem mocno zastanawiałam się, czy jechać.
Oczywiście wątpliwości to jedno a moje lekkie znienormalnienie to drugie, więc we czwartek wczesnym popołudniem zalogowałam się w G.H.otel w Parczewie. Kolarstwo to stan umysłu ;)

Wypada na marginesie napomknąć, że choć spodziewałam się podrzędnego hoteliku, to za stosunkowo niewielką kwotę miałam naprawdę fajny, wygodny, przestronny pokój. W hotelu było czysto, schludnie i bardzo sympatycznie (pozdrawiam panie z obsługi) oraz - umożliwiono mi przechowywanie roweru w oddzielnej, zamykanej na klucz, sali. W pokoju, zaskakująco, mimo dużego nasłonecznienia od mojej strony, nie było jakoś makabrycznie gorąco a ponadto miałam do dyspozycji wentylator co było dużym plusem. Dodatkowo, choć wybór dań w hotelowej restauracji nie był duży (co ponoć świadczy o dobrej kuchni bo im więcej potraw w menu, tym większa szansa, że będą odgrzewane), to wszystkie potrawy były przepyszne - na szczególny hołd zasłużył chłodnik, który jadłam codziennie. Jak po pierwszym dniu ścigania zażartowałam w restauracji, że zeżarłabym konia z kopytami to zamówiony przeze mnie schabowy ledwo zmieścił się na talerzu :D No cóż, na drzwiach hotelu wisiał plakat Vuelty więc chyba obsługa jest zaprzyjaźniona z kolarzami od dłuższego czasu ;)

Przed wyścigiem
Po rozkompresowaniu gratów w pokoju, i lekkim obiedzie w hotelowej restauracji, ruszyłam na objazd trasy obu czasówek. Start pierwszej to około 10 km od Parczewa, natomiast drugiej - też coś koło tego. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że od startu pierwszej do drugiej jest ciut daleko... i objazd obu z dojazdami i powrotem do hotelu zajął mi ponad 60 km ;D Nie jestem pewna, czy to było dobre posunięcie, żeby tyle kilometrów, mimo spokojnego tempa, machnąć dzień przed długim, trudnym wyścigiem. No ale cóż, wyszło jak wyszło.



Dzień I, etap I - czasówka 7km + etap II - 94km ze startu wspólnego
Pierwsze dwa etapy startują z odległego o około 10km Milanowa. Czasówka o godz. 11, zaś etap ze startu wspólnego o godz. 16. Nie wiem, o której godzinie będę startować czasówkę - przy czym jej zakończenie planowane jest na godz. 14. Jeśli zatem startowałabym wcześnie to miałabym czas na powrót do hotelu, obiad i chwilę odpoczynku. Jeśli zaś pod koniec - to powrót do hotelu nie miałby sensu. 
Kolejnym znakiem zapytania jest - czy jechać na miejsce startu autem czy rowerem. Nie chce mi się pakować roweru do samochodu, tym bardziej, że 10 km to w pół godziny się przeleci tempem ranionego żółwia. Niemniej jednak przy wczesnym starcie i powrocie do hotelu między etapami, tych dodatkowych kilometrów zrobiłoby się już 30 a potem jeszcze powrót z drugiego etapu ;)
Skonsultowałam wczoraj telefonicznie swoje wątpliwości z Trenejro, który zasadniczo mnie wyśmiał, wskazując, że ciągle robię dojazdy pomiędzy mocnymi treningami (do pracy) i że dodatkowe kilometry w spokojnym tempie nie powinny mi zaszkodzić.
W regulaminie stało, że start do czasówki jest w kolejności zapisów, a ja budzę się na tyle wcześnie, że schodzę na śniadanie jako pierwsza. Dochodzę zatem do wniosku, że nie będę ryzykować późnego startu i potem czekania na miejscu na kolejny wyścig (z niewiadomej jakości posiłkiem regeneracyjnym, który miał być serwowany pomiędzy). Zaraz po śniadaniu spokojnie rowerem jadę do biura zawodów, gdzie okazuje się, że i tak wszystkie kobiety startują na początku - a że jest nas niewiele to wszystkie mieścimy się na starcie chyba w 15 minutach ;) Niepotrzebnie zatem jechałam tak wcześnie - przez to muszę sporo czasu przed wyścigiem czekać na miejscu. Ma to jednak dwie zalety, pierwsza to to, że pod biurem zawodów poznaję kilka przesympatycznych osób oraz zamieniam kilka słów z Kasią Deręgowską, którą poznałam na Pucharze Sienkiewicza, zaś druga, że mogę jeszcze raz na spokojnie przejechać sobie trasę. Niestety, dziś zapowiada się ostry wmordewind po nawrocie...

Start czasówki bez rampy, bez podtrzymywania. No i dobrze. Jakoś nie lubię rampy a z podtrzymania nie startowałam jeszcze ani razu, jakoś nie mogę się do tego przekonać. Przed startem, podczas odliczania - śmichy chichy z panią sędziną startową, która przy każdym startującym odklepuje formułkę zasad jazdy (... proszę nie ścinać zakrętów...). Wreszcie ostatnie sekundy i start!
Jak zwykle zbyt mocno, pierwsze depnięcia to prawie 500W i 46km/h, pierwsze pół minuty nie schodzi poniżej 300W i 43km/h, dopiero po chwili wyrównuję i lecę gdzieś oscylując wokół 250W, z wiatrem i nieco z górki idzie łatwo, prędkość zasadniczo nie spada poniżej 40. Do nawrotu idzie bosko, na lekkim łuku sędzia na trasie wrzeszczy do mnie "nie ścinać zakrętów!"... No kurde, nie ścięłam przecież OCKB? Mam nadzieję, że to było tylko profilaktyczne wrzeszczenie, a nie, że uznał, że ścięłam i jeszcze jakąś karę dostanę za nic.
Nawrót jest trudny, wąski, prędkość tam maks 10km/h i potem szitfak, no normalnie nie idzie się rozbujać z powrotem! Bardzo mocne pierwsze depnięcia po nawrocie ale moc natychmiast spada, trudno jest utrzymać choćby 220W, momentami idzie poniżej 200W nawet. Prędkość mocno skacze, wiatr i bardzo delikatnie pod górkę, maks co wyciskam z siebie to niecałe 37km/h, ale to na krótko, raczej około 34. Mimo to wyprzedzam gdzieś w połowie tej drugiej połowy jakąś zawodniczkę i prawie doganiam jeszcze jedną. 

Wjeżdżam na metę z wywalonym językiem, po chwili dopadam pozostawionego w krzakach bidonu. Krótka przekrętka na rozluźnienie nogi i pozbycie się uczucia mdłości (taki standard poczasówkowy) a potem jeszcze kręcę się przez moment po okolicy gadając z dziewczynami, które dojechały przede mną i mi gratulują nie wiadomo czego, bo wyników nie ma ;) Wyników zresztą raczej teraz jeszcze nie będzie więc nic tu po mnie chwilowo. Dorywam jeszcze jakąś wodę, piję, uzupełniam bidon i wracam do hotelu. 

Obiad, odświeżenie się, sprawdzam wyniki na stronie - o, są. Czas 00:11:13,80, miejsce 4/8 open i 1/2 kat. Pierwsze trzy dziewczyny chyba wszystkie jechały na rowerach czasowych, tak mi się wydaje. Strata do 3 miejsca open 22 sekundy, sporo. Ale - mam satysfakcję, że wyprzedziłam Kasię o kilka sekund, chociaż nie wiem czy to by się udało, gdyby też jechała z lemondką.
Za to czas pierwszej kosmiczny - circa 10 minut i 11 sekund, wow.



Jeszcze chwila relaksu, piszę fragment relacji z Sienkiewicza ;) i znów ruszam do Milanowa, gdzie spotykam już znajomych z pierwszego etapu. Start z małej drogi tuż przy GOK. Ustawiam się z Kasią i jej partnerem z tyłu, gdzie dowiadujemy się, że nie będzie oddzielnego startu kobiet. WRRRR!!! Akurat uważałam to za zaletę tego wyścigu. No ale cóż, w takim razie trzeba się psychicznie przygotować na próbę utrzymania się w grupie.

Start szalony od samego początku. Staram się trzymać grupy, jadąc raczej w jej wnętrzu niż na końcu, co jest dla mnie całkowicie nowym doświadczeniem. Tempo szarpane, szybciej, wolniej, naciąganie konkurencji - prędkość przekracza momentami 50km/h po to, żeby po chwili spaść do ~38 a potem znowu, i tak w kółko. Zarejestrowany przeze mnie max podczas tego szarpania to 63 km/h!!! Wariactwo kompletne, tyle to ja jadę normalnie z górki, jak jestem w Zakopanem ;) Jadę, starając się mieć na oku inne kobitki ale trudno jest je obserwować bo jadąc w "kupie" muszę strasznie uważać na to, co robią z boku i przede mną. Te nagłe zwolnienia i przyspieszenia nie ułatwiają sprawy, dodatkowo ciągle wokół  mnie roszada - jedni wyprzedzają, inni spływają.
Wytrzymuję to przez około 17km (jakieś 24 minuty) i wreszcie odpadam. Ci jadący za mną omijają mnie trochę jak woda opływa kamień, ciekawe wrażenie. Zostaję sama i wreszcie mogę jechać po prostu tak, jak mi dobrze - swoim tempem, bez szarpania. Mimo wcześniejszego grupowego wariactwa, a może dzięki niemu (w grupie bardzo oszczędza się siły), jedzie mi się dobrze, równo, cały czas powyżej 32km/h. Oparta przedramionami na kierownicy po prostu pedałuję swoje.
Na 30tym kilometrze z tyłu dojeżdża do mnie grupka czterech panów. Trzech młodych byczków i jeden starszy pan. Dojeżdżają i siadają mi na koło. Ejże! 
Moje delikatne sugestie, że może jednak bym się zaczepiła gdzieś na końcu tego pociągu zostają bez odzewu (tzn. ja lekko odbijam a oni wężykują za mną, jak przyklejeni), dopiero jak zdecydowanie odbijam w bok i naprawdę mocno zwalniam, odczepiają się i wyjeżdżają do przodu. Łapię więc wreszcie koło ostatniego i dalej jedziemy już w piątkę, dając sobie zmiany. 
W pewnym momencie, dość wcześnie, jeden z panów gdzieś gubi się, nawet nie rejestruję kiedy - więc zmiany robią się częstsze ale mam wrażenie, że jakoś sprawniej idzie współpraca teraz. Jedziemy tak, całkiem dobrym tempem, aż do 60-go-któregoś kilometra gdzie, o dziwo... dwóch młodych wymięka i zostają w tyle. Jestem zaskoczona, starszy pan na stalowej kolarce z paskami przy pedałach chyba też, bo oglądamy się za nimi obydwoje ale machają nam "pa pa". No cóż, wobec tego jedziemy dalej tylko we dwójkę. Mój towarzysz, niestety, daje co prawda zmiany ale dość symboliczne, bardzo krótkie. Niemniej jednak jedzie się nieźle, tym bardziej, że ten pan, jako jedyny, pozwala nieco odpocząć przy bocznym wietrze - bo wyjeżdża trochę na środek pasa jezdni i mogę się zmieścić po skosie za nim. Tamte chłopaki chyba nie ogarniały tematu ;) Zresztą zjeżdżanie ze zmiany w ich wykonaniu też było dość nieoczywiste.
Do mety dojeżdżamy razem, ja w sumie w całkiem niezłym stanie - jak na to, czego się spodziewałam. Jestem natomiast strasznie głodna i tu nieprzyjemna niespodzianka - po tym etapie posiłku regeneracyjnego brak. Brak też batonów, które rozeszły się jeszcze przed czasówką. W okolicy żadnej restauracji (na tę ewentualność miałam ze sobą kasę ale co z tego?). Ergo - aż do hotelu na głodniaka. MASAKRA! Dobrze, że chociaż został mi jeszcze jeden baton Oshee, trochę rozmiękł od upału ale zawsze coś.
Pana starszego spotykam przy biurze zawodów, mówi, że mu słabo. Kurde, nie dziwne, że mu słabo jak nie widziałam, żeby w ogóle miał coś do picia - zresztą pytam go o to i potwierdza, że jechał cały etap bez picia i że on tak zawsze. Ja piórkuję... stary a głupi. Ja miałam ze sobą dwa bidony i camela 2L i wypiłam chyba prawie wszystko.
Rozkręcam lekko nogę i jadę zobaczyć wyniki - 6 open, 2 w kategorii. Potwierdzam też swój wyniki z porannej czasówki. Idę na dekorację - ta się przeciąga bo czekamy na ostatnią zawodniczkę na trasie. Wreszcie org decyduje się odbyć dekorację bez niej. Dekorowane są oba dzisiejsze etapy.



Po dekoracji wracam bardzo spokojnym tempem do hotelu razem z poznanym rano Markiem, całkiem sympatycznie nam się rozmawia. Po odświeżeniu się schodzę do hotelowej restauracji i zamawiam konia z kopytami... tzn. schabowy ;) Dostaję taką wielką porcję, że szok. W restauracji siedzimy z Markiem, Asią i Jurkiem. Strasznie fajne towarzystwo. Dobrze nam się gada ale rozchodzimy się do pokoi o przyzwoitej porze, ja jeszcze Jurkowi pożyczam wałek do masażu bo bardzo narzeka na ból mięśni. Ja czuję się zaskakująco dobrze jak na mój rekordowy dobowy dystans (164km) i przejechane dwa wyścigu w jednym dniu. Podejrzewam jednak, że jutro nie będzie mi tak wesoło... ;)



Dzień II, etap III - 73 km ze startu wspólnego
Dziś start dopiero o 13tej, w dodatku bardzo blisko, więc można się zrelaksować. Na śniadaniu spotykam Marka, obserwujemy niepewną pogodę na zewnątrz - na przemian popaduje i świeci słońce. Wracam do pokoju, dokańczam relację z Sienkiewicza i masuję się wałkiem - dziś trochę czuję trudy wczorajszego dnia. Schodzę potem do restauracji jeszcze raz, jem lunch i zbieram się na start. Robię rozgrzewkę i zaczyna siąpić, robi się chłodno - sens rozgrzewki w takich warunkach jest kompletnie żaden bo ziębnę jadąc. Wracam zatem i chowam się pod daszkiem Urzędu aż do samego startu. Zastanawiam się, czy dobrze robię jadąc całkiem "na krótko" bo nie jest zbyt ciepło. Z drugiej strony wiem, że zaraz po starcie się rozgrzeję. 
Gdy ustawiam się na starcie, wciąż siąpi, asfalt szybko robi się mokry. Od razu rezygnuję z gonienia peletonu, w którym nie czuję się pewnie - przy mokrej nawierzchni jazda z peletonem może skończyć się dla mnie tylko w jeden możliwy sposób. Niech sobie jadą. 


fot. Lubelska Vuelta

I jadą. Główna grupa, zaraz za pierwszym zakrętem, przechodzi w galop i tyle ich widzieli - zwłaszcza, że asfalt za miastem jest suchy, jakby wcale nie padało. Zaraz po starcie tworzą się dalsze, mniejsze i większe grupki, w tym ja załapuję się do całkiem sporej grupy chyba kilkunastu panów. W tym całe moje wczorajsze towarzystwo (starszy Pan i dwóch młodych). Grupa pracuje fantastycznie, piękne zmiany, jedziemy średnio około 34 km/h ale jest sporo momentów w okolicy 40km/h. Jest nas na tyle dużo, że zmiany są co kilkanaście minut, co daje jechać we w miarę komfortowej strefie. Zmiany daję, wydaje mi się, dość mocne i długie, co najmniej kilkuminutowe (może niepotrzebnie, ale jakoś podświadomie koniecznie chcę pokazać, że kobieta też potrafi nieźle pociągnąć). Jedziemy tak i wchłaniamy "spady" z peletonu i nasz pociąg robi się coraz dłuższy. Niektórzy jednak słabną i dają coraz krótsze zmiany lub wcale więc w miarę upływu czasu moja "działka" jest coraz częstsza.


fot. Lubelska Vuelta

Jest to dla mnie całkiem nowe doświadczenie, bawię się tym i cieszy mnie, że radzę sobie w tym pociągu z facetów.
W pewnym momencie dojeżdżamy do Kasi, jadącej z jeszcze jednym panem. Oboje włączają się do naszego wężyka. Gdy Kasia zrównuje się ze mną, pytam - co tu robi - wyjaśnia, że była w ucieczce i spłynęła. No, nieźle...
W pewnym momencie przychodzi znów kolej na moją zmianę, z której schodzę po kilku minutach, ale widzę, że Kasia nagle wyjeżdża mocno do przodu, jakby zamierzała oderwać się z naszej grupki. W mojej głowie powstaje myśl, że właśnie ucieka mi jedyna szansa, żeby z kimś powalczyć na finiszu więc daję mocno w pedały i ją doganiam, pasując się w dziurę powstałą między nią a naszym pociągiem. Jednak ona w tym momencie odpuszcza i zostawia mnie na czele. Jedzie przez chwilę obok mnie, zagadując - że panowie za wolno jadą i że może by tak ich popędzić.
No i tu jest koniec mojej jazdy pociągiem bo po kilku mocniejszych zakręceniach czuję, że nie dam rady i spływam. Spływam tak skutecznie, że nie daję rady nawet złapać końca pociągu, który mi po prostu odjeżdża. 20 km do mety.

Przyznam szczerze - czuję się wystawiona.

Resztę dystansu już przebywam sama, pod wiatr. Prędkość dramatycznie spada, jadę i przeklinam, momentami płakać mi się chce. W sumie chyba  na swoją własną głupotę jestem wściekła. Dałam się zrobić w konia. Do mety po mnie dojeżdżają tylko dwie osoby więc generalnie dziś porażka na całej linii... Ale wyniki podobne do wczoraj - 6 open, 2 w kategorii.



Po wyścigu posiłek regeneracyjny - prawie zimna pieczona gica z kurczaka i prawie zimny sklejony ryż. O ile kurczak nie traci, zimny jest tak samo smaczny jak ciepły, to ryż jest paskudny. Chyba nie tylko ja mam taką opinię bo widzę, że ludzie go nie bardzo jedzą. Przypomina mi się ryż serwowany na jakichś koloniach, dawno, dawno temu... mówiliśmy wtedy, że na obiad jest "kit" ;)

Za to później, w hotelu, znów uczta w tym samym towarzystwie co zwykle, obżeram się niemiłosiernie ;) Przy okazji uzgadniam z obsługą, że mogę przedłużyć dobę hotelową do 12tej, co jest o tyle fajne, że będę mogła się umyć po ostatnim etapie a przed wyjazdem do domu.

Nogi dziś bolą... wałek do masażu przed snem jest grany ;)

Dzień III, etap IV - czasówka 14,5km
Start czasówki o godz. 10, znów - około 10km od hotelu. Dziś kolejność według generalki, w odwrotnym porządku ale znów panie na początku więc nie muszę się zastanawiać, czy zebrać się na dziesiątą ;) Po śniadaniu pakuję wszystko, co mogę spakować, zakładam lemondkę i dojeżdżam na miejsce rowerem. Na miejscu jestem tuż przed startem więc zdążam zrobić rozgrzewkę i skoczyć w krzaki (w tym krótkim czasie w tyłek ugryzło mnie chyba z 1000 komarów, mówię Wam!) i zaraz ustawiam się w kolejce do startu. Przez chwilę stoję pod namiotem startowym i tu gryzą mnie następne robale, tym razem chyba muchy ;) Przebieram nogami i już chcę stąd uciekać!

Wreszcie start! Ufff... nogi trochę kołkowate, ciężko jakoś mi idzie. Chyba rozgrzewka była za krótka albo zbyt mało intensywna. Ale to nic! To ostatni etap, raczej marne szanse, żeby Iza na czasówce była szybsza ode mnie, co zresztą ona sama stwierdza tuż przed startem. Więc cisnę, ile tylko jestem w stanie, to tylko około 20 minut, jak test FTP, dam radę. Uda pieką, spoglądając na Garmina nie widzę jakichś imponujących wartości - tak jakoś ciut powyżej 210W. Niby trasa między drzewami ale wiatr jednak nieco przeszkadza a zdębiałe po dwóch poprzednich dniach nogi nie chcą współpracować z głową. Gdzieś w połowie trasy wymijam, podobnie jak na pierwszej czasówce, p. Wronę a potem prawie doganiam jakiegoś pana. Cała trasa na lemondce, bez odrywania od niej rąk - zakręty są takie w sam raz, żeby brać je w zasadzie prawie bez "odjęcia", co ma swoje wady (brak chwili na oddech). Staram się jechać równo a na ostatnim kilometrze wypruwam z siebie wszystko, co jeszcze mi zostało.
Wreszcie meta, po tej jeździe "do porzygu", jedyne na co mam ochotę to paść na glebę, najlepiej pod prysznicem bo gorąco jest niemiłosiernie. Łapię butelkę wody, piję, polewam się, powtarzam z kolejną butelką. Następną dopiero wlewam do bidonu. Nie czekam tutaj na inne dziewczyny, stąd do hotelu jest z 15 km (meta jest w innym miejscu niż start) a ja mam mało czasu do końca mojej przedłużonej doby hotelowej, w dodatku muchy żrą ;) Jak tylko przestaje mi być niedobrze, ruszam.

Do hotelu przejeżdżam całkiem żwawym tempem, ciąg dalszy czasówki może to nie jest, ale na rozjazd trochę kiepsko ;) Gdy dojeżdżam pod hotel przypadkiem podsłuchuję, że "zaczyna się" (w domyśle - dekoracja) o 12 (a nie o 13, jak miało być)!


fot. Lubelska Vuelta

Demit, trzeba zatem zagęścić ruchy bo jest gdzieś 11.25 ;)
Szybki prysznic, rower do auta, potem do Urzędu. Okazuje się, że o 12tej to zaczęli wydawać posiłek regeneracyjny... Który, w kontraście do wczoraj, jest całkiem niezły i ciepły (gulasz z kaszą). Dekoracja jest później ale już nie wracam do hotelu, zresztą oddałam klucze do pokoju. 




Czasówka wyniki identyczne jak pierwszego dnia, za to w wynikach nie ma Kasi i w głowę zachodzę, gdzie się podziała. Ponieważ nie wystartowała w czasówce, przez co nie jest ujęta w generalce to "załapuję się" na piąte miejsce open w generalce więc będę wieźć do domu nie tylko medale za etapy ale też puchar i trofeum za generalkę ;)



Po dekoracji, do Warszawy wracam w towarzystwie Marka, którego podwożę na dworzec.

Moim założeniem na ten wyścig było - przejechać i dobrze się bawić.
Przejechałam, dobrze się bawiłam. Wyścigi ze startu wspólnego to nie moja bajka ale nowe doświadczenia - jazda w peletonie i jazda po zmianach - bezcenne.
Przy okazji cztery medale - chociaż trzeba było się mocno postarać (czytaj: nie dojechać do mety), żeby w mojej kategorii nie dostać medalu ;)
Nie byłam ostatnia ;D Przeżyłam.

Fajna atmosfera, sympatycznie i kameralnie ale parę negatywów tak małej imprezy... po pierwsze - słabe zabezpieczenie trasy. Kilka razy mało nie wbiliśmy się w jakiś pojazd (np. traktor z przyczepą, który jechał sobie normalnie szosą a gdy nasz pociąg zaczął go wyprzedzać to akurat traktorzysta postanowił zjechać na lewo do zagrody. Podobnych sytuacji było kilka na obu wyścigach ze startu wspólnego. Po drugie - brak posiłku regeneracyjnego po pierwszym starcie wspólnym. Gorzej, brak czegokolwiek do zjedzenia, choćby banana albo ciasta! Po trzecie, i z mojego punktu widzenia dość istotne (choć może kogoś to będzie bawiło) - bardzo kiepska dokumentacja fotograficzna. Zdjęć mało, słaby fotograf (kadrowanie) i w większości przedstawiają miejsce startu/mety z czego duża część to fotki banerów sponsorów. Żadnych zdjęć z trasy.

Uf. Veni, vidi, vici, nie będę tego powtarzać. A teraz, cóż, niedługo Tatra Road Race ;)


Komentarze