Śnieżka-Śmieszka... robi sobie żarty z kolarzy

Ten wyścig to miało być ukoronowanie sezonu, wisienka na torcie. Na poprawieniu wyniku sprzed kilku lat zależało mi bardzo, równie mocno jak na poprawieniu się na TRR. 
Ostatnie rezultaty były bardzo obiecujące, na TRR poszło bardzo dobrze a sierpniowa etapówka Gwiazda Północy pokazała, że forma jest i noga podaje dobrze.
Stąd moje nastawienie do wyścigu na Śnieżkę nie uległo zmianie od początku sezonu i chciałam poprawić czas. Wymyśliłam sobie, że poprawię czas z 2015 roku o 10 minut. No dobra, może przesadziłam nieco z tym optymizmem ale uznałam, że poprawienie go chociaż o kilka minut będzie super.



Wtedy... w Karpaczu w momencie startu było gdzieś z 10 stopni i siąpiło, zaś na szczycie Śnieżki były +2 stopnie, odczuwalna na minusie i napierniczało śniegiem z deszczem a potem gradem. Wiatr ponoć przekraczał prędkość 90km/h. No wprost idealnie. Mimo to, poprawiłam wtedy swój czas z letniego wjazdu na Śnieżkę z poprzedniego roku o około 8 minut.

Scenariusz na dzisiejszy wyścig, zapowiada się, niestety, podobnie. Pocieszająca jest nieco wyższa temperatura i słaby wiatr. Pamiętając, jak zimno było w 2015, ubieram się zatem bardzo podobnie jak wtedy - krótkie ciuchy z potówką i rękawki plus jesienne rękawiczki i owiewy. Ze względu na niezbyt silny wiatr, buffa na twarz nie zakładam, choć biorę go do kieszonki. Ciuchy do wwiezienia na górę dałam po prostu zimowe (długie grube spodnie, bluza z windstopperem, kurtka przeciwdeszczowa, zimowe rękawiczki). Zapomniałam tam wpakować skarpet na zmianę więc też lądują w kieszonce.

Guzdram się nieco więc nie zdążam na odprawę ale to nie szkodzi, w końcu wiem już co i jak - co najwyżej ominęły mnie wieści pogodowe ze szczytu więc podpytuję. Ponoć na górze jest 6 stopni, upał ;) I mgła. Start honorowy spod biura zawodów pod Bachusa, pod Bachusem chwilę stoimy i nie pada. Zaczynam nabierać nadziei, że może obejdzie się bez deszczu. Nie jest zimno, w sumie nawet dość przyjemnie - jeśli ma tak być to całkiem spoko - ale przewiduję, że wyżej na trasie jednak tak przyjemnie już nie będzie. 

Wreszcie start. Jadę żwawo w dość dużej grupie, nikt mnie nie wyprzedza za to ja zaczynam wyprzedzać powoli. Chwilę przed dojazdem do trasy turystycznej w stronę świątyni Wang staram się "odetchnąć" bo tutaj pierwsza większa stromizna. Zerkam na Garmina - przy Wangu mam czas ociupinę lepszy od czasu z 2015 roku, około 23,5 minuty. No, nie jest to może duża różnica ale nie jest źle. Oby tak dalej. 


Nie wiem dokładnie w którym momencie zaczyna padać ale pada dość mocno. Na szczęście nie wieje więc nie jest to tak strasznie nieprzyjemne jak wtedy. Jadę swoje ale czuję, że nie idzie mi tak dobrze, jakbym chciała. Na umiarkowanym podjeździe jeszcze jakoś idzie ale jak się robi stromiej to nogi betonowieją. Mam odczucie, że brakuje mi młynka (jakiś czas temu zmieniłam napęd z 3 tarczy na dwutarcz i to chyba nie był dobry pomysł w kontekście tego wyścigu). Idzie coraz trudniej i robi się coraz zimniej. Nie jest to, póki co, nieprzyjemne ale przeczuwam, że pod szczytem będzie kiepsko.

Mam za mocno napompowane opony i wozi mnie po mokrych kamieniach, niestety, mój zmęczony zmaganiami mózg nie może wpaść na to, żeby może spuścić trochę powietrza ;) Mgła jest taka, że nie widać końca własnego nosa więc nie bardzo wiem, w którym dokładnie miejscu trasy jestem - polegam jedynie na liczniku.
Gdzieś w jednym miejscu w drugiej połowie trasy nie daję rady podjechać stromizny, muszę kawałek poprowadzić rower. Przeklinam w myślach, bo te 1,5 minuty zapasu, które miałam pod Wangiem, już dawno znikły. Patrząc na licznik wiem, że czas będzie gorszy niż wtedy i morale zaczyna mi siadać.

Za Domem Śląskim jadę żółwim tempem i idzie mi coraz gorzej. Coraz trudniej mi przepychać korby a przede mną jeszcze całkiem spory kawał drogi, w dodatku dość stromy. Już nie patrzę na licznik bo mam świadomość, że tegoroczny czas będzie sporo gorszy niż ten z 2015 roku... oby nie był gorszy niż ten z 2014.
Wschodnia strona Śnieżki jest wystawiona na wiatr i tutaj robi się okropnie zimno - znów - podobnie jak wtedy - drętwieje mi z zimna połowa twarzy i już tutaj na maksa przeklinam i obiecuję sobie, że nigdy więcej.
Na ostatniej prostej po zakręcie, tuż przed finałową ścianką, jest strasznie. Młynka nie ma, przyczepności nie ma, ciepła nie ma - kolana nie chcą się ruszać, a moja głowa myśli tylko o zejściu z roweru... i niestety wygrywa. Ci schodzący lub zjeżdżający już z góry dopingują mocno ale to nic nie pomaga. Schodzę tutaj i prowadzę rower aż do mety - w międzyczasie wymija mnie jadąca zawodniczka, która - jak się potem okazuje - jest z mojej kategorii, co nie jest bez znaczenia... Końcowa ścianka znów bardzo śliska i nawet trudno na piechotę tam wejść.

Na górze dostaję medal. Nie odpoczywam tutaj bo jest strasznie zimno - od razu spadam do Domu Śląskiego żeby się przebrać i znów - zejść jest trudno, nogi się ślizgają a bloki nie ułatwiają sprawy. Gdy wreszcie udaje się wsiąść na rower, dalej jadę okropnie wolno bo nie mam przyczepności. Na tym odcinku jest sporo turystów a jeszcze rowerzyści jadą pod górę więc trzeba też uważać. Dom Śląski wydaje się być strasznie daleko, choć przecież to całkiem blisko.


fot. Datasport.pl

W środku dzikie tłumy, ja cała mokra... od razu dopycham się do worków z ubraniami i idę się przebrać. Niestety, do łazienki nie da się wejść (trzeba wrzucić miiony monet i przejść przez kratownicę godną więzienia, a oczywiście nie przewidziałam tego i nie mam ani grosza ze sobą). Przebieram się pod osłoną kurtki innej zawodniczki, potem ja ją zasłaniam w rewanżu. Niestety, nieskoro idzie to przebieranie bo trudno jest założyć na siebie obcisłe długie spodnie, gdy jest się całkiem mokrym. Zmiana skarpetek jest bez sensu bo mimo tego, że jechałam w owiewach, w środku butów chlupocze woda - więc nowe skarpety natychmiast robią się mokre.

Gdy wreszcie udaje się naciągnąć na siebie te wszystkie ubrania to wreszcie robi mi się ciepło. Idę obeżreć się pysznym ciastem, sprawdzam wynik (4 miejsce, no cóż, za włażenie na piechotę na tę górę się płaci). Tak jak wtedy, zjazd pilotowany idzie "na raty" więc załapuję się na pierwszy, który się nadarza. Zanim jednak zjeżdżamy to grupa chwilę czeka na pilota i teraz dopiero jest mi zimno! Zęby szczękają i cała się trzęsę - na szczęście od Domu Śląskiego jest nieco pod górę więc gdy wreszcie ruszamy to trochę się rozgrzewam.

Pilot puszcza nas poniżej Wang więc decyduję się nie jechać do biura zawodów tylko od razu do domu. Umyć się, przebrać i ogrzać. Jestem tak zmęczona że olewam imprezę w biurze zawodów - chciałam tam pójść na tombolę ale nie chce mi się... jestem niezadowolona i smutna, zawiedziona wynikiem i dobita pogodą. 

Być może na tę porażkę złożyło się kilka czynników, głównie z mojej strony - raz, że od początku sezonu nie udało mi się nic zrzucić z wagi; dwa, że chyba za bardzo chciałam poprawić ten wynik - pewnie w pierwszej części za mocno jechałam a potem spuchłam; trzy, że najwyraźniej mentalnie nie byłam przygotowana (za mało ścigania w tym roku?), cztery, że zapomniałam spuścić trochę powietrza z opon... Czynnikiem niezależnym, który dobił to wszystko - była zła konfiguracja napędu, choć wydawało mi się, że nie powinnam mieć problemu z takim zestawem jaki mam.

W Karpaczu pozostaję jeszcze tydzien. Następne dni są w pogodową kratkę ale jest sporo słońca i nie pada (poza jakimś jednym dniem z przelotnymi mżawkami). Mam wrażenie, że natura uwzięła się na ten wyścig a Śnieżka robi sobie pogodowe żarty z kolarzy.

Komentarze