Nowy Targ Road Challenge - po medal za udział i cudne zdjęcia ;)

Jadąc na Nowy Targ Road Challenge nie miałam totalnie świadomości na co się piszę. Wiedziałam, że to ciężki wyścig ale nie sądziłam, że pójdzie mi aż tak źle ;) Mimo to, jestem zachwycona... zresztą jak wszystkim co ma związek z Tatrami a Nowy Targ Road Challenge ma związek ścisły, zwłaszcza kiedy się jest na trasie.

fot. Dominik Gach
Popełniłam błąd strategiczny zgadzając się na propozycję noclegu w Szczawnicy. Nocleg co prawda w fajnym, zaprzyjaźnionym miejscu u przemiłych gospodarzy, jednak do Nowego Targu i pozostałych miejsc startów poszczególnych etapów kawał drogi, około godzina jazdy samochodem - co przy trwających remontach i mijankach na trasie okazało się być dość uciążliwe.

Na miejsce dojechałam razem z moim mężem i synkiem dzień przed wyścigiem - we czwartek. Niestety, po przyjeździe czasu starczyło jedynie na małą przechadzkę do potoku Grajcarek i wzdłuż jego brzegu - na rozruszanie nóg po podróży i kolację.

Etap I - czasówka uphill Knurów - Ochotnica (11,6km, 500m up)

Śpię fatalnie. Zająca, śpiącego w moim pokoju, męczy katar - jego odgłosy mnie co i rusz budzą. Mnie zresztą też męczy katar. Od rana boli mnie gardło. Plus zżera mnie stres bo start dopiero o 15. Nie pamiętam czy kiedykolwiek się tak stresowałam przed wyścigiem. Może dlatego, że tak późno start i za dużo czasu na myślenie. 

Razem z Markiem i Wojtkiem jedziemy najpierw do Nowego Targu odebrać mój pakiet startowy. Tu wszystko sprawnie i bezproblemowo. Potem kupujemy jeszcze jakieś dróżdżówki żeby nie czekać na start na głodniaka. Ponieważ pomiędzy odbiorem pakietu a startem jest jeszcze sporo czasu to jedziemy do Knurowa i tam czekamy. Linia startu nawet jeszcze nie rozłożona. Siedzimy sobie i się nudzimy. Jest gorąco a ja nie wiem czy bardziej denerwuję się startem czy tym, że oni tu ze mną siedzą zupełnie bez sensu i się nudzą. 

Ponieważ okazało się, że można jeszcze przed startem wjechać samochodem na górę to chłopaki za jakiś czas się tam zabierają. Z mapy wygląda, że z mety można zjechać inną trasą, nie po trasie czasówki - uzgadniamy zatem, że tak zrobimy jak dojadę na metę.

Nikogo nie znam tutaj. Zamieniam kilka słów z - jak się okazuje - późniejszą zwyciężczynią wyścigu. Jest też Magda, hura wreszcie ktoś znajomy - ale nie rozmawiamy zbyt dużo. 

Robię rozgrzewkę po części trasy - nogi drewniane na początku ale po chwili trochę się rozkręcają. Potem zjeżdżam w dół i już tylko czekam na start - w międzyczasie pojawia się brama startowa i pomiar czasu. Oraz awantura z rolnikami, którzy chcą wwieźć na górę wielkie bele - niby trasa już zamknięta ale pan pilnujący przejazdu w końcu ich puszcza - jeden traktor z przyczepą, potem drugi i chyba trzeci. Potem spokój, choć jeszcze ktoś próbuje tam przejechać ale odjeżdża z kwitkiem.

Startuję prawie na samym początku, rampy na szczęście nie ma. Odliczanie i "go".

fot. Paweł Waloszczyk


Na początek chyba idę za mocno - zapomniałam ustawić sobie w Garminie widoku mocy (której miałam pilnować) i ustawiam to już podczas jazdy. Potem trochę luzuję. Pierwszy podjazd (5km) raczej równym tempem, tak ciut powyżej 200W. Na tej części wyprzedzają mnie chyba wszystkie panie, które startowały po mnie oraz kilku panów.

fot. Nowy Targ Road Challenge

fot. Wiktor Bubniak


Na następującym potem zjeździe muszę dokręcać bo jest niezły wmordewind. 

Drugi podjazd bardzo trudny, stromy, krety, z "momentami" i fatalnym asfaltem Częściowo w siodle, niektóre miejsca na stojąco. Na tej części ze trzy razy się zatrzymuję żeby się "wyzipać" ale potem jadę dalej, bez butowania. Gorąco. Martwiłam się przed startem, ze będzie padało ale nie pada - i teraz modlę się aby choć trochę pokropiło bo pot spływa mi po łokciach. Na końcówce się odrobinę wypłaszcza ale nie mam już siły, żeby przyspieszyć.

fot. Wiktor Bubniak


Na mecie... no cóż, tego się prawdę mówiąc nie spodziewałam - najgorszy czas wśród pań i prawie najgorszy open więc jestem zawiedziona, liczyłam na ciut wyżej w klasyfikacji ale może to był zbytni optymizm. Na ten wyścig przyjechali zapewne prawie sami wprawni górale, gdzie mnie do nich, starej babie z nizin z nadmiarowymi kilogramami. Pozostaje się tylko cieszyć, że całość na rowerze.

Moje Chłopaki czekają na mnie na górze ale nie ma jak zjechać - jest tylko mega terenowa droga, której naszym autem raczej nie pokonamy. Musimy zatem czekać aż trasa zostanie otwarta. Tymczasem - dróżdżówki, arbuzy, hektolitry wody i podziwianie widoków - a, czekaj... nie da się podziwiać widoków jeśli trzeba mieć oczy dookoła głowy, czy Zając czasem czegoś nie zmaluje... ;)

fot. Dominik Gach

fot. mła


Etap II - start wspólny Nowy Targ - Nowy Targ (102km, 1400m up)

Uzgodniliśmy, że ponieważ moi Panowie z deczka się nudzą, czekając na mnie na mecie, to dziś i jutro pojadę sama. Tym bardziej, że trzeba wstać zdecydowanie wcześniej. Dziś start o 11 a jutro o 10 rano.

Jadę zatem do Nowego Targu sama. Auto parkuję wygodnie, dość blisko startu ale dojeżdżam dość późno - brak czasu na choćby kawałek rozgrzewki - tylko podpis na liście startowej, przypięcie numeru i staję na starcie. I tak stoję. I stoję. Razem oczywiście z innymi kolarzami. Stoimy i gotujemy się, ponieważ organizator czeka na sygnał od policji, że można jechać. Stoimy tak i mija kilkanaście minut, w ciągu których zgodnie z harmonogramem powinniśmy już jechać... Upał jest niemiłosierny. Wszyscy trochę narzekają na to stanie... Wreszcie, uf, puszczają nas, dobre 15 minut opóźnienia. Start honorowy i przejazd na miejsce startu ostrego - dopiero tam ustawiamy się w sektorach. Ten start honorowy to jednak już dla mnie jak wyścig - wszyscy zapierniczają jakby już się ścigali więc docieram na miejsce startu ostrego prawie ostatnia. 

fot. Nowy Targ Road Challenge 

fot. Paweł Waloszczyk 

Wszystkim paniom przysługuje start z sektora I więc się tam wciskam ale w sumie to zupełnie niepotrzebnie bo zaraz po starcie właściwym ląduję na szarym końcu i tak już pozostaję. Od startu idzie taki gaz, że odmawiam jazdy w grupie - postanawiam jechać sobie własnym tempem. A zatem to będzie dla mnie wyścig solo, kit z tym.

Dziś w planie 102 km - moim celem jest zmieszczenie się w limicie (60 min straty do 1 zawodnika open) ale chyba marne na to są szanse.

fot. Wiktor Bubniak 

fot. Paweł Waloszczyk

Trasa podzielona jest na dwie pętle. Pierwszą, około 15km pętlę jadę prawie trzy pełne razy - przy trzecim nie robię jej do końca tylko jest z niej odjazd na drugą pętlę. Ta pierwsza pętla ma około 120m w górę i za każdym razem idzie mi coraz ciężej. Na początku pewien kolarz proponuje mi "podwózkę" (tzn. jazdę na kole) ale ponieważ widzę, że jest szybszy to rezygnuję z tej pomocy - będę jechać sobie swoim żółwim tempem, a on niech leci swoim.

fot. Wiktor Bubniak 

fot. Paweł Waloszczyk

Za każdym razem na pętli na szczęście jest bufet i bardzo gorący doping na bufecie i w jeszcze jednym miejscu. Stoi sporo dzieciaków i wrzeszczą ile sił w płucach. W miejscu premii górskiej za każdym razem dostaję informację, że nie jestem ostatnia - to pocieszające ;D

Druga pętla... nie wiem ile ma kilometrów bo z planowanych dwóch razy przejeżdżam ją niepełny raz - zostaję zdjęta z trasy z okazji dubla ;) W każdym razie ta druga pętla jest dużo bardziej masakryczna. Ma dwa solidne podjazdy, z których drugi ciągnie się i ciągnie jak guma do żucia (ponad 6km podjazdu i 150m w górę na nim) - w dodatku mam odczucie, że cały czas jest wmordewind. Jadę tak i z jednej strony mam nadzieję, że uda mi się zdążyć przed dublem a z drugiej - modlę się w duchu, żeby jednak nie ;) Spełnia się ten drugi scenariusz a dubel jest bardzo nieprzyjemny - ze dwa razy duża grupa kolarzy mija mnie po lewej kiedy jadę przy prawej krawędzi jezdni (wóz techniczny uprzedza o tym, że będzie wyprzedzanie) i zjeżdża na prawo tuż przed moim przednim kołem - tak blisko, że zastanawiam się, czy któryś z kolarzy mnie nie trąci. Jest to dość stresujące.

Na tej części pętli, którą udaje mi się przejechać, aż do mety nie ma ani jednego bufetu - zapewne jest na tej części, której nie miałam okazji przejechać... ale to jest słabe bo mam deficyt picia. Szczęśliwie starcza mi do końca.

fot. Paweł Waloszczyk 


Gdy wjeżdżam na metę po 76 kilometrach jazdy i około 900m przewyższeń, jestem ujechana jak pies i ugotowana. Kolega Jerzy, który oferował mi na początku koło, chyba dojechał niezbyt długo przede mną, stoi i odpoczywa. Razem wracamy do miasteczka zawodów. Tam się żegnamy - ja jeszcze wrzucam coś na ząb i ruszam do auta. Jest blisko ale w na tyle dziwnym miejscu, że mogę się bezstresowo przebrać ;)

W wynikach DNF (potem zostałam sklasyfikowana... oczywiście ostatnia open K i prawie ostatnia w ogóle).

Ale i tak było fajnie a jakie widoki... <3

fot. Paweł Waloszczyk 

fot. Dominik Gach

Etap III - start wspólny Dursztyn - Dursztyn (106km, 1800m up)

Dojazd na miejsce startu dość fikuśny, w jednym miejscu raczej nieoczywisty i skręcam nie w tę drogę, co trzeba. Ale dojeżdżam. Najpierw staję w cieniu czyjejś stodoły w Dursztynie ale po namyśle postanawiam jednak poszukać miejsca startu. Okazuje się ono sporo wyżej, na szczycie wzniesienia. Tam cienia brak, auto zaparkowane na łące. Ale przynajmniej nie trzeba będzie się wdrapywać tam rowerem przed startem.

fot. Wiktor Bubniak - złapał mnie z Mistrzynią Polski

Wczoraj dotarłam na ostatnią chwilę więc dziś, dla kontrastu, czasu przed startem sporo - zbyt dużo nawet. Rozgrzewki chyba można nie robić bo znów planowany jest start honorowy, który pewnie będzie wyglądał podobnie - tj. jak wyścig - rozgrzewka murowana. Dziś ma być nieco inaczej to przeprowadzone niż wczoraj - wczoraj ustawienie w sektorach było dopiero przy starcie ostrym, dziś od razu. Kręcę się, przygotowuje, milion razy oglądam plakat z mapką trasy. Chwilę gadam z Magdą [piszę ten tekst, gdy Magda właśnie została Mistrzynią Polski Masters w starcie wspólnym!!!] ale tak ogólnie to czuję się dość samotnie tutaj, nikogo nie znam. Gdy wszyscy wchodzą do sektorów rezygnuję ze startu w przysługującym mi pierwszym - bo nie ma to najmniejszego sensu, będę tylko przeszkadzać pozostałym. Staję sobie na końcu i śmieszkujemy z innymi kolarzami, którzy wyszli z podobnego założenia.

fot. Paweł Waloszczyk

Start honorowy to duży kawał głównie zjazdu. Na zjazdach akurat jestem niezła więc udaje mi się jakoś trzymać końca grupy. Jednak kiedy się wypłaszcza - grupa znika na horyzoncie. Zostaję z jeszcze jednym kolarzem ale wkrótce on też mi ucieka. Za mną tylko wóz techniczny ;)

Gdzie nastąpił start ostry - nie wiem. Bo poza tym kolarzem, który mi uciekł jako ostatni, a którego wyprzedzam na którymś z pierwszych podjazdów, nie widzę żadnego (oczywiście poza tymi, którzy potem gdzieś mnie dublują).

fot. Wiktor Bubniak

Dziś już nawet się nie łudzę, że uda mi się zmieścić w limicie czasu (90min). Zresztą wcale chyba nie chcę. Po tym, jak zmordowana byłam wczoraj, dzisiejsze parametry etapu wcale mnie nie zachęcają do tego aby jechać szybciej. Chociaż, paradoksalnie, dziś jedzie mi się jakby lepiej - być może to kwestia pogody, która dziś pozwala chociaż trochę odetchnąć. Rano na zjazdach czuje się rześki wiatr. Z upływem dnia robi się coraz cieplej ale nie jest aż tak gorąco jak wczoraj.

fot. Paweł Waloszczyk

Znów dziś są dwie pętle, chociaż właściwie można powiedzieć, że nawet trzy. W pierwszej pętli jest pętelka-zawrotka, którą jadę po przejechaniu pierwszej pętli raz. Potem fragment pierwszej pętli jedzie się w przeciwnym kierunku i wjeżdża na drugą pętlę. Profil trasy nieco inny, dłuższe podjazdy ale i dłuższe zjazdy - przez co jest gdzie odpocząć.

Na pierwszej pętli, około 24km, najgorszy jest podjazd pod metę - jakieś 150m w górę na 3,5km. Potem, po zawrotce, znów trzeba tam podjechać tylko od drugiej strony - ten drugi podjazd nieco łagodniejszy, co nie znaczy, że jest łatwiej ;) Już na zawrotce mijają mnie kolarze, którzy właśnie kończą drugą pętlę i jadą w przeciwną stronę... (!) Boszsz, ależ jestem wolna.

fot. Wiktor Bubniak


Ale w ogóle się tym nie przejmuję - cieszę się jazdą, która dziś jest dużo przyjemniejsza, cieszę się zarąbistymi zjazdami oraz pięknymi widokami - to jest główny powód, dla którego kocham wyścigi szosowe w takich miejscach. Tych tras, tych widoków - nikt mi nie odbierze.

Na drugiej pętli najpierw zjazd, potem jakieś nieduże hopki a potem dwa ostatnie podjazdy (już w międzyczasie wiem, że ostatnie, bo z wozu technicznego mówią mi, że kończę okrążenie po 1x). Przedostatni podjazd to 160m w górę na 6 km z małym "dołkiem" na odpoczynek. Jedzie się wzdłuż jeziora Czorsztyńskiego - koło zapory i zamku w Niedzicy, dużą, ruchliwą szosą. Choć widoki fajne i sam podjazd też fajny, to jest tu dość nieprzyjemnie - spory ruch aut i co chwilę ktoś mnie wyprzedza. 

fot. Jurek Brakoniecki

Ostatni podjazd to istna góra. Rozpoczyna się w miejscowości Frydman a kończy na mecie - 10 kilometrów z przewyższeniem 220m. Nachylenie na nim wzrasta "w miarę jedzenia" a najgorsza jest oczywiście końcówka. Już momentami tutaj jadę wężykiem, zgodnie z radą Jurka, który ma pecha i łapie laczka dwa razy (za drugim razem go mijając, ratuję go dętką) Na szczęście na końcówce trasy stoi Paulina (dzięki, że byłaś!) i ratuje mnie kubeczkiem zimnej słodkiej kawy.

fot. Paweł Waloszczyk

Dziś znów DNF... no cóż, plan "zmieścić się w limicie" nie został zrealizowany. Nie zostałam sklasyfikowana, choćby na ostatnim i miejscu, co nieco mnie smuci - ale nie spodziewałam się, że na ten wyścig przyjadą sami najlepsi :)

Grunt jednak, że pojeździłam tutaj, pooglądałam widoki, przejechałam cudne trasy, nabiłam trochę przewyższeń... w sumie to jestem zadowolona ;)

fot. Wiktor Bubniak

Komentarze